Fałszowanie dziejów Europy, czyli Dom Historii Europejskiej pod wezwaniem Karola Marksa

Artykuł

Niemcy stają się także wzorcem, co bardzo eksponują, rozrachunku z narodem jako złą wspólnotą. Naród jest zły. Krytykujemy więc naród jako taki. Patrzcie na nas: my rozliczyliśmy się z nacjonalizmem i tym samym z narodem, tworzymy nową wspólnotę opartą o prawo, o konstytucję; to Jürgen Habermas podkreślał w publikacjach, które ukazały się także w Polsce, że teraz powinna powstać wspólnota konstytucji - mówi prof. Andrzej Nowak w rozmowie z Leszkiem Sosnowskim w najnowszym numerze miesięcznika "WPIS". Oto fragment:

Leszek Sosnowski: W przypadku otwartego właśnie w Brukseli muzeum nazwanego Domem Historii Europejskiej znów mamy do czynienia z określeniem „europejski”, które jednak de facto równa się „niemiecki”. Niektórzy Niemcy już pod koniec II wojny światowej, widząc porażkę III Rzeszy, mieli koncepcję zastąpienia pomysłów nazistowskich ideą europejskości w taki sposób, by uzyskać dominującą pozycję na kontynencie mimo przegranej wojny.

Prof. Andrzej Nowak: Czytałem właśnie III tom monumentalnej, liczącej 3,5 tys. stron nowej biografii cesarza Wilhelma II Hohenzollerna; była to akurat część dotycząca I wojny i emigracji Wilhelma II. To był cesarz, który postanowił zerwać z polityką ostrożności Bismarcka, zainicjował nową Weltpolitik i w efekcie doprowadził do konfliktu z imperium brytyjskim. Kiedy wojska niemieckie wkroczyły na teren neutralnej Belgii na początku sierpnia 1914 r. i w związku z tym Brytyjczycy wypowiedzieli cesarzowi wojnę, Wilhelm zareagował stwierdzeniem, że będzie to wojna punicka, to znaczy doprowadzi do likwidacji przeklętych Anglosasów, tak jak w starożytności Rzymianie zniszczyli Kartagińczyków. Były trzy wojny punickie, każda kolejna coraz bardziej korzystna dla Rzymian – za ich spadkobiercę uznał się Wilhelm. Faktycznie wydawało się, że Niemcy w 1917 r. pokonają Rosję i wygrają na kontynencie. Potem zaś, w mniemaniu cesarza, powinna przyjść kolej na II wojnę punicką, która zlikwiduje perfidny Albion, a jeśli będzie trzeba – poprowadzi się III wojnę punicką, aż do złamania Anglików i Amerykanów razem wziętych.

III wojna punicka, jak wiadomo, skończyła się w 146 r. p.n.e. pełnym, ostatecznym zwycięstwem Rzymu i kompletną ruiną Kartaginy, która już nigdy się nie podniosła.

Mam wrażenie, że niektórym Niemcom wydaje się, że choć przegrali dwie pierwsze wojny, są dzisiaj w fazie III „wojny punickiej”, w której nareszcie, choć innymi środkami, osiągną marzenie Wilhelma II. Znaczna część elit niemieckich żywi niezwykle głęboką, coraz mniej skrywaną urazę wobec Stanów Zjednoczonych – za to, że upokorzyły ich dwukrotnie w czasie I i II wojny światowej, stawiając tamę ich zapędom imperialnym, narzucając anglosaski porządek demokratyczny i amerykańską popkulturę. To przenika, moim zdaniem, świat emocji politycznych dużej części Niemców.

Jako człowiek, który trochę z nimi przebywał, muszę powiedzieć, że od dawna mam podobne odczucia; oni żywią do Stanów Zjednoczonych podskórną niechęć, łagodnie mówiąc. Na przykład zawsze po wyborze nowego prezydenta USA natychmiast ukazuje się u nich masa publikacji, książek, artykułów bardzo mu nieprzychylnych, bez względu na to, jakiej jest on opcji. Zaraz po wyborze Trumpa ówczesny wicekanclerz i minister spraw zagranicznych Steinmeier nazwał go „kaznodzieją nienawiści”. Oni faktycznie nie mogą wybaczyć Amerykanom, że z nimi dwukrotnie wygrali. Uważają, iż tylko Stany Zjednoczone, włączając się w obie wojny światowe, doprowadziły do klęski II i III Rzeszy. A od 1945 r. armia amerykańska, dzięki Bogu, nie opuszczała ziemi niemieckiej – by przeciwstawiać się Sowietom, ale i sprawując kontrolę nad Niemcami.

Oczywiście, jest to poczucie podwójnego upokorzenia wojennego spowodowanego tą kontrolą, o której mówisz. Odczuwający owo upokorzenie Niemcy jednak zrozumieli, że trzeba zupełnie inaczej wykonać zwycięski manewr w ich „III wojnie punickiej”. Politykę niemiecką prowadzącą do I i II wojny światowej trudno ocenić inaczej niż jako czyste szaleństwo. Dziś Niemcy wrócili do ostrożniejszej polityki z czasów Bismarcka (po 1871 r.), dążąc nie do jakiejkolwiek militarnej konfrontacji, tylko do stopniowego opanowywania kontynentu siecią zależności ekonomicznych, do odbudowania dyskretnego, ale wyraźnego dyktatu kulturowo-moralnego, w którym to Berlin jest centrum dobrych wzorów (czy będą to wzory prezentowane przez „zielonych”, czy przez kanclerz Merkel, czy przez przewodniczącego Schulza – nie ma to znaczenia, w każdym razie modelem dla innych mają być Niemcy), do wypchnięcia Anglii poza margines Europy i potraktowania wschodnich oraz południowych sąsiadów jako swoistych marchii nowego, znów mówiącego po niemiecku cesarstwa. Z takiego punktu widzenia Brexit można uznać za wielkie święto polityki niemieckiej. Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej otwiera Niemcom drogę do pełnego zdominowania tak osłabionej Unii, do pełnej hegemonii. Francja nie jest dla nich takim równoważnym graczem, jakim była za czasów Mitteranda czy tym bardziej de Gaulle’a – jest bez porównania słabsza. Niemniej jest ona przydatnym „młodszym” partnerem w polityce Berlina, zwłaszcza teraz, bowiem kompletnie „zielony” Macron będzie chyba odgrywał rolę, jaką wyznaczy mu kanclerz Merkel. Urzeczywistnia się to, co czeski kronikarz Kosmas jeszcze na początku XII w. określił jako (cytuję to w I tomie „Dziejów Polski”) innata Teutonica superbia, czyli wrodzona pycha niemiecka. Ona po II wojnie światowej była trzymana w cuglach – i, broń Boże, nie twierdzę, że wszyscy Niemcy reprezentują takie nastawienie. Owa pycha jest jednak głęboko zakorzeniona w kulturze niemieckiej, w ich postrzeganiu sąsiadów, zwłaszcza wschodnich, ale też południowych, np. Włochów czy Greków.

Skoro cofamy się tak głęboko w historii, przypomnijmy, że każdy z cesarzy ówczesnej Rzeszy miał się bardziej za cesarza rzymskiego, uniwersalnego, niż niemieckiego.

Cesarstwo było europejskie, ale w jego centrum znajdowało się królestwo niemieckie. Rzesza nie jest niemiecka, ale ma centrum niemieckie, ona mówi, a w każdym razie rozkazuje, po niemiecku. Taka jest skomplikowana relacja pomiędzy niemieckością a uniwersalnością czy między niemieckością a europejskością; to się nie zmienia od 1000 czy od 1200 lat. Wystarczy pójść do Muzeum Historii Niemiec w Berlinie, by się o tym przekonać. Tam właśnie jest pokazana perspektywa Rzeszy: Niemcy są w środku i Niemcy najlepiej rozumieją, co jest dobre dla Europy, jak ją uratować przed szaleństwami „małych nacjonalizmów” – dobrotliwa Rzesza wydaje się jakimś rozwiązaniem. Niemcy mogą ustanawiać, co jest dobre dla sąsiadów, bo są mądrzejsi, bo lepiej produkują, są efektywniejsi, wygrywają w piłce nożnej, w czymkolwiek innym. Mają to przekonanie, że są najlepsi, w związku z tym mogą wypowiadać się za innych.

Mówi się i pisze, że my wkroczyliśmy wtedy, w X wieku, w krąg cywilizacji zachodniej, łacińskiej, chrześcijańskiej, a tak naprawdę nie tyle wkroczyliśmy do niej, co ją poszerzyliśmy, rozbudowaliśmy sukcesywnie o olbrzymie tereny.

Ale to jest, powiedziałbym, dwustronny proces. 1050 lat temu rzeczywiście zwróciliśmy się nie na wschód, tylko na zachód i na południe – bo tam była Europa, przede wszystkim w Rzymie. Natomiast całkowicie masz rację, że Polska, wchodząc do Europy, bardzo poszerzyła ją cywilizacyjnie o obszary tego, co dziś nazywamy Europą Środkowo-Wschodnią i Wschodnią; to Polska współtworzyła ten region bardziej niż jakikolwiek inny kraj.

Czego teraz nie chce się akceptować.

No nie, to byłoby wbrew pysze niemieckiej – choć do niedawna bardzo ją skrywano. Jeszcze Wilhelm II zachowywał się jak taki, powiedziałbym, nabuzowany hormonami chłopak, który chce pałką pokazać, że jest najsilniejszy. Jednakże współcześni Niemcy, nauczeni doświadczeniem XX-wiecznym, zrozumieli, że nie jest to najlepsza metoda. Jakby zrezygnowali z postawy, którą głosił Nietsche: postawy buntu przeciwko pokorze, jaką niesie ze sobą chrześcijaństwo, przeciwko krępującej siłę obronie prawa słabszych. Polityka niemiecka w ostatnich 30-40 latach realizuje inną koncepcję: oto w Berlinie (wcześniej w Bonn) ustanowiono pewien wzorzec pokory. Niemcy znowu wygrywają, ale tym razem w nowej konkurencji: są najlepsi w pokorze – i są z tego dumni, każą znowu siebie naśladować innym – w tej nowej dyscyplinie. To brzmi paradoksalnie, ale tylko z pozoru. Przyjrzyjmy się temu na przykładzie Holocaustu. Niemcy nie twierdzą, że byli niewinni, ale głoszą wszem wobec, że z Holocaustem już się rozliczyli raz na zawsze, w sposób perfekcyjny, i nie tylko nie wolno im go ciągle wypominać, ale to inni (na przykład Polacy) powinni teraz naśladować raz jeszcze doskonałych Niemców. Niemcy ocenią, czy Polacy (albo Węgrzy, albo ktokolwiek inny) dorównują już do niemieckiego wzoru doskonałości, czy niemiecki nauczyciel (owej rzekomej pokory) powinien jeszcze dać trzciną po łapach za nieodrobienie lekcji…

To prawda, bardzo się irytują, kiedy inni przypominają im niemieckie zbrodnie z okresu II wojny; co było, to było, wojna rządzi się swoimi prawami, ale teraz mamy inne czasy i trzeba pozwolić Niemcom żyć i gospodarować spokojnie. I spokojnie rządzić, nawet całą Europą.

W tym rozliczeniu się z win nie ma jednak miejsca na rozliczenie się ze zbrodniami na takich narodach jak np. Polacy, Białorusini i cały szereg innych, które zostały bardzo brutalnie dotknięte przez politykę III Rzeszy. Ukształtowany został pod koniec lat 1970. i na początku lat 1980. wzorzec pamięci europejskiej o Holocauście, który Niemcy z całą bezwzględnością narzucają innym. A według tego wzorca okazuje się, że winni Holocaustu są nie tylko Niemcy, że to Polacy oraz inne narody przykładały rękę do tych zbrodni. Winy własnej się nie neguje, lecz rozszerza i rozwadnia, a jednocześnie Niemcy cały czas podkreślają, że są wzorcem rozrachunku ze złem. Oczywiście tylko niektórzy Niemcy – ale za to dość wpływowi, zwłaszcza w mediach i polityce.

Gdy zaś inne narody nie chcą potwierdzić, że współtworzyły Holocaust i inne zbrodnie II wojny światowej, Niemcy napiętnują je za to, że nie chcą tak jak oni uderzyć się w piersi, że brak im pokory.

Bo to niby nie Niemcy są winne wojen światowych, lecz fakt istnienia narodów; gdyby nie było narodów, na świecie panowałyby spokój i miłość – to jest idea mocno forsowana i w Berlinie, i w Brukseli.

Habermas postawił jednak tylko pierwszy krok. Niemcy głoszą, że teraz trzeba zrobić krok dalej: trzeba wyjść poza konstytucyjną wspólnotę, bo ona wszak utrzymuje jakieś granice, w których obywatele mają swoje prawa. Teraz głosi się jednak postpolityczną i w istocie postobywatelską wspólnotę już nie obywateli z określonymi prawami (i obowiązkami), ale wspólnotę nowych wartości, o których treści decyduje niedemokratyczna „elita”. Ona ma prawo rozkazywać, co jest dobre, a co złe. Obywatele mogą bowiem nie dorosnąć do właściwego wyboru owych „wartości”. Stara demokracja zostaje nazwana populizmem, a na jej miejsce tworzy się imperium „światłych elit” z niewidzialnym, rozmytym, w każdym razie przed oczami „szarego obywatela”, centrum. Pytanie: czy będzie to imperium abstrakcyjnych, szalonych, lewackich, neomarksistowskich „wartości”, czy jednak imperium konkretnych interesów, ubrane w szaty przypominające czasy I Rzeszy.

Z biegiem lat średniowieczne Święte Cesarstwo przekształcało się w Święte Cesarstwo Rzymskie, cesarzem miał być król Italii, a królem Italii – król niemiecki. Imperium spajała osoba cesarza, jakoby władcy uniwersalnego, choć niemieckiego. W 1441 r. położono kawę na ławę i pojawia się – nieformalnie, ale na parę wieków – Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego. Cesarza wybierają kraje niemieckie zgodnie z ich prawem, ale oczywiście jest on cały czas władcą uniwersalnym.

Choćby nie wiem jak uniwersalne państwo powstało, musi mieć gdzieś swoje centrum. Tak było w przypadku I Rzeszy i tak jest też teraz; oczywiście zmieniły się warunki techniczne, cywilizacyjne, dzisiaj kierowanie jest dużo bardziej ułatwione i bez porównania bardziej skuteczne. Krótko mówiąc, w Europie średniowiecznej było nieskończenie więcej wolności niż dzisiaj, co wynika choćby z doskonałości środków technicznych, które teraz nam tę wolność zabierają. Dlatego kluczowe jest pytanie, kto de facto rządzi w owym niewidzialnym imperium europejskim, gdzie już ma nie być państw narodowych, tradycji poszczególnych narodów. I tu właśnie Niemcy jawią się jako siła napędowa i wzór tego postnarodowego tworu. Kto w nim rządzi, jaki jest rzeczywisty schemat nowej struktury postpolitycznej? Na to pytanie można uzyskać odpowiedź, a w każdym razie można się zorientować, o co chodzi, zwiedzając Dom Historii Europejskiej, nowo otwarte muzeum w Brukseli. Przypomnę, to jest muzeum powstałe z inicjatywy (2007 r.) Parlamentu Europejskiego, w którym Niemcy dominują, a konkretnie z inicjatywy przewodniczącego parlamentu Hansa-Gerta Pötteringa.

Ale nadzór nad realizacją był oczywiście międzynarodowy, można powiedzieć – uniwersalny.

Jak najbardziej, realizacja spoczywała w rękach międzynarodowej rady ekspertów. Formalnie za projekt odpowiada jej przewodniczący, a zarazem przewodniczący rady fundatorów, profesor z Uniwersytetu Warszawskiego, Włodzimierz Borodziej. Co decydowało o jego wyborze do tak odpowiedzialnej misji? Nie wiem. Same kompetencje historyka nie były chyba wystarczającym kryterium. Czyż bowiem, przy całym szacunku dla dorobku prof. Borodzieja, znacznie większym dorobkiem nie dysponują choćby tacy polscy historycy, jak prof. Henryk Samsonowicz od średniowiecza, profesorowie Andrzej Paczkowski, Andrzej Chwalba czy Wojciech Roszkowski od „nowszej” historii?

 

Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.

 

78_wpis78812017okladka_150dpi

Źródło: e-wpis.pl

Komentarze
Zobacz także
Nasze programy