Dorota Kania: skąd się bierze zaostrzenie wojny kulturowej i  komu najbardziej zależy na zdemolowaniu życia publicznego w  Polsce

Artykuł

Rozwrzeszczane tęczowe marsze, „żarty” przebierańców urządzane pod domem Jarosława Kaczyńskiego w wigilię Wszystkich Świętych, wyrzucanie bohaterów narodowych z nazw ulic mają wspólny mianownik. Za wymienionymi działaniami, których pozornie niemal nic nie łączy, stoją politycy opozycji, głównie Platformy Obywatelskiej. To im najbardziej zależy na zdemolowaniu życia publicznego - pisze w najnowszej "Gazecie Polskiej Codziennie" red. Dorota Kania.

 

W ciągu kilku ostatnich miesięcy – zwłaszcza przed wyborami – doszło do zaostrzenia wojny kulturowej. Agresywne działania mniejszości seksualnych są przedstawiane przez sprzyjające im media jako „pokojowe manifestacje” o swoje prawa. Udział w nich brali politycy PO – jak na ironię losu tęczowe marsze odbywały się głównie w miastach, w których rządziła Platforma Obywatelska. Celowo użyłam określenia „ironia losu”, ponieważ to właśnie politycy PO podpisali w 2003 r. deklarację krakowską. Warto przypomnieć jej zapisy w kontekście religii – otóż napisano w niej m.in., że ludzie PO będą „bronić praw religii, rodziny i tradycyjnego obyczaju, bo tych wartości szczególnie potrzebuje współczesna Europa”. Deklaracja krakowska została tylko na papierze, a politycy PO radośnie maszerują w paradach równości, które są wymierzone w fundamenty chrześcijaństwa. Tęczowe marsze są jednym z elementów wojny kulturowej – po wyborach parady nagle się zapadły pod ziemię – jak trafnie zauważył prof. Aleksander Nalaskowski w Telewizji Republika, „skończyły się kampania i pieniądze”.

Gra na konflikt

Politycy Platformy Obywatelskiej daleko odeszli od swoich założeń programowych – śmiało można nawet powiedzieć, że w wielu punktach kompletnie z nimi się rozmijają. Nikt z nich nie pamięta (albo nie chce pamiętać), że przed wyborami samorządowymi w 2002 r. Platforma zawarła porozumienie z Prawem i Sprawiedliwością i powstał POPiS, dzięki czemu działacze obydwu ugrupowań zdobyli znaczące miejsca w strukturach samorządowych. Gra na konflikt rozpoczęła się po wygranych przez PiS wyborach w 2005 r. Dla Donalda Tuska przegrana z Lechem Kaczyńskim była absolutnym szokiem – był przekonany, że wygra, w czym zresztą umacniali go nie tylko partyjni koledzy, ale także mainstreamowe media. Do tego stopnia byli pewni wygranej Tuska, że jeden z magazynów (już nie ukazuje się na polskim rynku), który był oddawany do druku tuż przed ogłoszeniem wyników II tury wyborów prezydenckich, na okładce zamieścił… Małgorzatę Tusk z adnotacją „Tylko u nas ekskluzywny wywiad z pierwszą damą”. Porażka dla PO była bardzo dotkliwa i wówczas doradczyni Tuska Natalia de Barbaro zasugerowała strategię konfliktu. Jednocześnie służby, które miały swój udział w powstaniu PO, postanowiły odbić władzę. W ruch poszła cała machina propagandowa, a mottem było hasło „im gorzej, tym lepiej”. Rozkręcał się w najlepsze przemysł pogardy, którego celem była opozycja. Od 2005 r. do dziś buduje się podział „my i oni”: „my” – inteligencja miejska, czyli prawdziwa elita, do której przynależność nobilituje, oraz „oni” – potomkowie chłopów folwarcznych i ciemnogród. W walce „elita” może wszystko – skakać po pomnikach poświęconym ofiarom tragedii smoleńskiej, pójść pod dom „wroga” i urządzić jarmarczną zabawę. To jest smutny wyznacznik społeczeństwa, które „wyhodowała” PO

 

Czytaj więcej w najnowszej "Codziennej".

Źródło: Dorota Kania

Komentarze
Zobacz także
Nasze programy