30 lat szpetnego hejtu! ZOBACZ!

Piotr Lisiewicz 07-06-2018, 21:02
Artykuł

Właścicielem III RP została komunistyczna bezpieka, czyli ludzie, którzy zawodowo zajmowali się tworzeniem portretów psychologicznych swoich ofiar. Gdy po 1989 r. bezpieka uzyskała nowe narzędzie do realizacji swych celów, czyli „wolne media”, sporządzała owe charakterystyki dalej, by wyselekcjonować niepodległościowych przywódców stanowiących dla jej interesów realne zagrożenie. I uruchamiała unikalny mechanizm ich bezwzględnego niszczenia - pisze w najnowszym numerze tygodnika "Gazeta Polska" Piotr Lisiewicz.

„Hejt” z początków III RP (wtedy nie znaliśmy, rzecz jasna, tego słowa) to zjawisko mało znane młodszym Czytelnikom. Można powiedzieć, że z drobnymi wyjątkami w zasadzie nie opisane. Główni atakowani w ramach owego hejtu od niemal 30 lat się nie zmienili, ale pojawienie się Internetu zmieniło ich sytuację. Wbrew obiegowej opinii – na korzyść.
W początkach III RP tworzono na ich temat absurdalne fake newsy, ale w warunkach medialnego monopolu nie było możliwości ich zdemaskowania. Słyszały je miliony, a ich sprostowania – garstka. Dziś łatwiej je kolportować, ale łatwiej też zdemaskować.
Lech Kaczyński, Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz, Jan Olszewski – dlaczego wybraliśmy na okładkę tego numeru „Gazety Polskiej” akurat te cztery postacie? Bo to ewidentnie one stanowiły krótką, zamkniętą listę owych najniebezpieczniejszych dla systemu przywódców politycznych. Owszem, lista autorów niebezpiecznych dla systemu koncepcji politycznych, działaczy, publicystów, artystów, satyryków byłaby nieporównanie dłuższa, ale w tym wypadku chodzi wyłącznie o tych, którzy koncepcje łączyli z osiąganiem wyborczych wyników, realnym zdobywaniem i sprawowaniem władzy. I sprawując ją, używali jej do demontażu postkomunizmu. Niestety, dłuższa byłaby też lista tych, którzy zdobywszy władzę polityczną z nadania „prawicy”, nie wykorzystywali jej do tego celu. Wydaje się, że metody niszczenia wspomnianych czterech przywódców politycznych zakwalifikować należy do oddzielnej kategorii, różniły się bowiem od wszelkich innych zabiegów propagandy III RP.

Źródła siły „brudnej wspólnoty”
W czasach rozwoju Internetu, a zwłaszcza mediów społecznościowych, techniki niszczenia niepodległościowych przywódców politycznych uległy więc zmianie, choć stałym ich znakiem rozpoznawczym pozostały kłamstwo, brud, ohyda, próby wyzwalania w zwykłych ludziach najniższych instynktów.
Dr Daniel Wicenty z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w swojej pracy o aferze FOZZ wskazuje na dwie cechy „brudnej wspólnoty” (określenie prof. Adama Podgóreckiego) ludzi dawnej bezpieki, które pozwalały im budować swoją potęgę w III RP. Pierwsza to „umiejętność myślenia strategicznego”, czyli tworzenia „różnych prawdopodobnych scenariuszy wydarzeń, i dopasowanie do nich działań osłonowych i ochronnych”. Druga to gotowość do „podjęcia działań, narażających na szwank ich pozycję zawodową, uznanie czy prestiż społeczny”.
Te cechy pozwalały im górować nad zalążkami ugrupowań niepodległościowych i demokratycznych. Ich ślady odnajdziemy niezawodnie, opisując hejt w III RP, czyli „działania osłonowe” utrudniające zdobycie i sprawowanie władzy ludziom dla nich niebezpiecznym.
Szczyt ataków na prezydenta Lecha Kaczyńskiego przypadł na ostatnie lata jego prezydentury. Dziś totalna opozycja lubi atakować Jarosława Kaczyńskiego, dowodząc sprzeczności pomiędzy jego działaniami a wypowiedziami jego brata. Ale wtedy to prezydent atakowany był najostrzej, by nie powiedzieć, że wręcz odczłowieczany. Wystarczy przypomnieć wystąpienia Janusza Palikota. Czy wśród sprawców tych ataków byli tacy, którzy celowo przygotowywali Polaków do zamachu w Smoleńsku? Zapewne kiedyś poznamy odpowiedź na to pytanie.

Nakłuwanie kół i plotki o homoseksualizmie
Przenieśmy się do lat 90., by opisać tę zapomnianą, a szokującą skalę przedinternetowego hejtu, łączącą się z działaniami mającymi doprowadzić do zastraszenia, a w sprzyjających warunkach do śmierci przeciwnika. Tak wyglądała owa „demokratyczna” III RP, za którą tęsknotę ogłasza się na manifestacjach KOD…
Nakłuć na oponach samochodu Jarosława Kaczyńskiego dokonano specjalnym narzędziem. Z wielką precyzją. W każdym kole po dziesięć. W taki sposób, żeby przy większej prędkości musiały pęknąć. Był 1993 r. i odbywający dużą liczbę spotkań w kraju Kaczyński jeździł szybko. Takie działania wobec Kaczyńskiego i jego współpracowników powtarzały się. W 1996 r. Jarosław Kaczyński o mało nie zginął. Jechał w okolicach Mławy swym oplem vectrą. – Samochód wypadł z drogi przy szybkości 160 km na godzinę – wspominał w rozmowie ze mną, początkującym wówczas dziennikarzem. – Byliśmy o włos od śmierci, policjanci powiedzieli nam, że przeżyliśmy tylko dlatego, że to niemiecki, solidny wóz. Po drodze wyrwaliśmy drzewo z korzeniami. Jak się okazało, ktoś lekko poluzował zawór w kole, by powietrze powoli uchodziło.
– Sprawdzić, czy Jarosław Kaczyński miał narzeczoną i dlaczego się z nią rozstał, albo czy nie jest homoseksualistą – taka dyrektywa pojawia się w papierach tzw. zespołu Lesiaka. Obelżywą, kłamliwą plotkę o rzekomym homoseksualizmie obecnego lidera PiS ludzie Urzędu Ochrony Państwa kolportowali w ramach służbowych obowiązków. Podobnie jak pracownicy białoruskiego prezydenta Aleksandra Łukaszenki, którego propaganda głosi, że homoseksualistami są działacze demokratycznej opozycji.

Sprostowanie fake newsa po… sześciu latach
Ważnym źródłem przedinternetowych fake newsów był potężny wówczas tygodnik Jerzego Urbana. „Oświadczam, że będę przestrzegał przepisów stanu wojennego” – taki dokument podpisany rzekomo przez Jarosława Kaczyńskiego 17 grudnia 1981 r. wydrukował 3 czerwca 1993 r. będący u szczytu popularności tygodnik „Nie”. Kaczyński odpowiada, że wydrukowana lojalka to ordynarna fałszywka. – Powycinano litery z pisma, w którym podpisania lojalki odmówiłem. Dostarczono też sfałszowaną notatkę o rzekomym podpisaniu przeze mnie lojalki ze sfałszowanymi podpisami nieżyjących oficerów – mówił „GP”.
Prostowanie fake newsa trwało sześć lat. Jeszcze w 1996 r. Marek Barański dostarczył do sądu nowe dokumenty. Dopiero potem oświadczył, że on i jego pismo padli ofiarą prowokacji, gdyż ktoś dał im sfałszowany dokument. Ostatecznie sąd skazał Barańskiego na 10 tys. zł grzywny. A jeszcze później kopia fałszywki odnalazła się w szafie płk. Jana Lesiaka, odpowiadającego za inwigilację prawicy. Znaleziono tam też próbki pisma Kaczyńskiego, którymi próbowano uprawdopodobnić autentyczność dokumentu. Ale wpisy „internautów” na temat lojalki Kaczyńskiego krążą w sieci do dziś.

CAŁOŚĆ CZYTAJ W NAJNOWSZYM NUMERZE "GAZETY POLSKIEJ "

 

 

Źródło: "Gazeta Polska"

Komentarze
Zobacz także
Nasze programy