Dzielna Beata Szydło w obliczu potęg!

Leszek Sosnowski 03-04-2017, 09:00
Artykuł
Fot: Tomasz Adamowicz / Gazeta Polska

Polska ma do wykonania misję w Unii. To zadanie powierzył nam św. Jan Paweł II - pisze w nowym numerze miesięcznika "WPIS" Leszek Sosnowski.

Żaden mężczyzna tam nie pojechał, chyba, że jako nosiciel teczki. Nawet tak dobrze i dzielnie prezentujący się na różnych paradach prezydent nie udał się 9 marca na szczyt do Brukseli, by stawić czoła potęgom europejskim (a mógł pojechać, bo procedury to przewidują). Lech Kaczyński swego czasu wprost domagał się udziału w Radzie Europejskiej. A co dopiero, jakby miało dojść do wyborów przewodniczącego – tego by sobie poległy pod Smoleńskiem prezydent nie odpuścił. Tym razem jednak jako przedstawiciela III Rzeczypospolitej na ten jakże trudny dla Polski szczyt posłano kobietę.

Beata Szydło nie pojechała do Brukseli przytakiwać, a do walki musiała stanąć samotnie. Jedna sprawiedliwa przeciwko klice dwudziestu siedmiu – sytuacja doprawdy westernowa. Nawet Victor Orbán zawiódł; wydawało mu się zapewne, że jest bardzo pragmatyczny (bo skoro sytuacja i tak była przegrana, to po co się stawiać…). Moim zdaniem pokazał jednak, że będąc na pewno odważnym i utalentowanym politykiem europejskim, jest niestety czasami krótkowzroczny. To właśnie pragmatyzm rozumiany w dłuższej perspektywie nakazywał opowiedzieć się za Polską, bo było to w gruncie rzeczy opowiedzenie się za ideami demokratycznymi i chrześcijańskim, które przecież premierowi Węgier stale przyświecają. Orbán jednak podobnie jak 26 innych zagłosował na przedstawiciela – kogo? Oto jest pytanie! Nie Węgier, nie Polski, nie Kaszub, ale – Niemiec. Za ten gest uległości nie oczekiwałbym na miejscu węgierskiego premiera szczególnej nagrody; Merkel lub Schultz grają o całą pulę, nie o jeden gest. A Victor Orbán będzie teraz musiał się sporo wysilić, by odbudować u Polaków zaufanie. Rozumiem jego rozmowy z Putinem, to jest w sytuacji Węgier konieczność, ale w tym przypadku należało przynajmniej wstrzymać się od głosu, to by wystarczyło i to byłby prawdziwy pragmatyzm.

Tak więc Beata Szydło stanęła twarzą w twarz z potentatami, z dowódcami potężnych gospodarek, z ludźmi o nieprawdopodobnych ambicjach. Twarzą w twarz z wszechwładną kanclerz, wielkimi prezydentami, premierami. Można powiedzieć, że spojrzała prosto w oczy bezczelnym imperiom – i się nie ulękła. Dzielna Polka. A kto ją znał w Europie parę lat temu? Błyskawicznie przemierzyła wielką drogę polityczną. Zwłaszcza w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy Beata Szydło przeszła dużą zmianę in plus – jako polityk rzecz jasna, zresztą prywatnie pani premier nie znam. Staje się ona politykiem twardym wobec największych tego kontynentu. Wygląda na to, że zrozumiała (na pewno nie tylko ona), że na naszym kontynencie toczy się bezpardonowa walka, lecz jak przystało na byłego sportowca, stanęła śmiało w szranki. To nie jest czas kunktatorstwa i ustępstw. Przeciwnik nie jest bowiem zainteresowany samym zwycięstwem wyborczym, on chce po prostu unicestwić wszystko co narodowe, polskie, chrześcijańskie. Jeśli ustąpi się choćby na krok, to lewactwo jeszcze gwałtowniej domaga się kroku następnego, potem znów następnego, i tak długo aż się znajdziesz pod ścianą – z rękami do góry.

Toczy się bezwzględna wojna światopoglądowa, w której nie bierze się nikogo do niewoli, nie daje się pardonu, to jest walka o być albo nie być. Przypadek Komisji Weneckiej chyba wielu nauczył, że lewactwo rozmawia z nami niby grzecznie, ale de facto jego celem jest unicestwienie konserwatystów i całej prawicy, całego obozu patriotycznego, ludzi wierzących. Tak samo, jak wizty Timmermansa w Warszawie, który jak się okazało przyjeżdżał tylko na przeszpiegi albo żeby balować na urodzinach Wałęsy. Ten wojujący ateista ze zdegenerowanej lewackiej partyjki holenderskiej zdążył nawet zrobić sobie z Bolkiem zdjęcie na tle krzyża i portretu św. Jana Pawła II – a czemu nie, przecież hipokryzja jest dominującą cechą polityków unijnych, kluczowym elementem ich manipulacji opinią publiczną.

Im nie chodzi o jakąś prawdziwą dyskusję, pluralizm czy demokrację. To jest tylko fasada, kamuflujące hasła. Nas po prostu ma nie być. Oni mogą rywalizować, owszem, ale tylko między sobą. To była zasada komunistów, jest też metodą postkomunistów: totalna, nawet fizyczna eliminacja wrogów. Choć niewiele czasu minęło od ostatnich wyborów w Polsce, których lewactwu nie udało się skutecznie przekręcić, to przegrany zdążył już jednak odsłonić się całkowicie, pokazać kim jest naprawdę: bez ogródek posługuje się zdradą, manipulacją, brutalną propagandą (zwłaszcza w internecie i TVN, o gadzinówkach nie wspominam).

Po wygranych wyborach politycy PiS przyjęli niestety zasadę uległości wobec różnych antypolskich mass mediów oraz koncyliacyjną postawę wobec przeciwników politycznych. Taka strategia nie sprawdziła się w najmniejszym stopniu, co rozumie teraz chyba każdy, w tym i szeroki elektorat. Taka taktyka przyniosła tylko dość poważną stratę czasu w budowie własnej osłony medialnej. Szkoda zdrowia na zżymanie się na Springera w osobie Marka Dekana, bo tak naprawdę nie jest on żadnym wyjątkiem. Jeden niechcący ujawniony list instrukcyjny to kropla w morzu codziennych dyrektyw. Szlachetnych mediów nie ma we współczesnym świecie, to historia, przekonanie o ich istnieniu jest kolejną utopią. Pluralizm mediów polega dziś nie na działaniach wewnątrzredakcyjnych, lecz na istnieniu wielu różnorodnych redakcji, między którymi mogą toczyć się spory, ale nie wewnątrz danych zespołów. Dlatego tak ważne jest totalne rozproszenie własności i oddanie mediów naprawdę w ręce społeczeństwa, w ręce regionów, w ręce obywateli, spółdzielni dziennikarskich itp. Samo osłabienie własności kapitałowej jeszcze sprawy nie załatwi. Ale PiS się na szczęście obudził.

Jakże inaczej niż Donald Tusk, o którym prasa niemiecka pisała wprost: totumfacki Merkel, stanęła Beata Szydło przed obliczami unijnych gwiazdorów. Nie oczekiwała od pani kanclerz poufałego poklepywania po plecach ani tym bardziej po twarzy przez „zadżumionego” Junckera. Swoją drogą, gdzie mają jakąś godność ci wszyscy pyszałkowaci brukselscy biurokraci, gdy Juncker już na dzień dobry (jeszcze widać na kacu…) po prostu systematycznie policzkuje swoich podwładnych, co ci odbierają to jako… pieszczoty szefa. Nie daj Boże od takich ludzi się uzależnić. Selekcja na stanowiska funkcjonariuszy unijnych jest absolutnie negatywna i oderwana od zasad demokratycznych, a wybór ponowny Tuska był najjaskrawszym tego przykładem. Tak samo, jak mściwe, iście faszystowskie, potraktowanie Jacka Saryusza-Wolskiego przez Europejską Partię Ludową, która za to, że zgodził się reprezentować własny kraj, własną ojczyznę, relegowała go ze swoich szeregów.

9 marca 2017 r. zapisze się w historii Polski i naszego kontynentu wielkimi zgłoskami. Nie dlatego że obóz prawicowy znad Wisły, reprezentowany przez premier Beatę Szydło, powiedział Tuskowi i Unii Europejskiej „Nie!”. Mówiąc „Nie” powiedział tym samym również „Tak” – dla wspólnoty opartej na zupełnie innych zasadach niż te, na których obecnie ona funkcjonuje, dla wspólnoty stojącej twardo na gruncie wartości chrześcijańskich. Wartości sprawdzonych. I niezawodnych, o ile oczywiście ktoś je w pełni respektuje. O ile ktoś nie jest hipokrytą i nie udaje wielce miłosiernego chrześcijanina przygarniającego biednych imigrantów – w rzeczywistości przecież tylko po to, żeby zwiększyć liczbę rąk do pracy, zdobyć nowych i nowoczesnych niewolników, móc mnożyć tym sposobem swoje dochody oraz w konsekwencji zdominować inne narody i to tanim (jak mniemają np. Niemcy) kosztem. Tzw. chrześcijańscy demokraci jakoś nie mają ochoty udać się do tych nieszczęsnych krajów, skąd wylewa się na Europę fala młodych imigrantów, jakoś nie martwią się tymi, co tam zostają, ani tym, że kraje te zamieniają się w pustynię.

Owi miłosierni „chrześcijanie” popierają zarazem bez drgnienia oka tzw. małżeństwa jednopłciowe, z których, choćby nie wiem co robić, dzieci nie będzie. Ale po co im dzieci, po co trudzić się rodzeniem i wychowywaniem dziatwy, skoro ma się taką kasę, że jest się w stanie sprowadzić sobie miliony kolorowych w nadziei przepoczwarzenia ich w… no właśnie, w kogo? Współczesnego Niemca, Francuza czy Szweda? Który będzie zgenderyzowanym mutantem gotowym do najcięższej roboty? Taką właśnie miano nadzieję, ale napływ imigrantów to nie „zdobycze” z ulicznych łapanek podczas niemieckiej okupacji Europy. Oni tu przybywają dobrowolnie, choć oczywiście wabieni pomocą socjalną i kierowani na wędrowne szlaki przez wyspecjalizowane organizacje. Im nie da się – wbrew niemieckim nadziejom – narzucić nie tylko stylu życia, ale nawet pracy. A już na pewno nie da się im narzucić religii albo raczej jej braku, jej wyeliminowania – nadzieja na to była (jest) jednym z zasadniczych elementów unijnej utopii. Ideowi potomkowie Marksa, Engelsa, Lenina czy Gramsciego ślepo uwierzyli, że tych „prostaków z Bliskiego Wschodu i Afryki” uda się wizją nieznanego im dotychczas dobrobytu nakłonić do wyrzeczenia się Allaha, sądzili, że tym dobrobytem ich przekupią. Nic z tego. Muzułmanie biorą co tylko się da z tego dobrobytu, ale nie zamierzają w żadnym wypadku ustępować ze swych przekonań. Ateistyczni politycy, którymi totalnie obsadzona jest Unia Europejska, nie przejmują się islamem, bo według ich utopii i tak każdą religię trzeba na ziemi wytrzebić. Jak wiemy to z niedalekiej przeszłości również z zastosowaniem śmiercionośnej siły, pochłaniającej miliony ludzkich istnień na drodze do konstruowania „nowego człowieka”. Utopia nie zna litości, bo jej cele są jakoby tak szczytne, że uświęcają każdy środek.

 

 Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.

74_wpis3772017okladka_150dpi_01

Źródło: e-wpis.pl

Komentarze
Zobacz także
Nasze programy