Czarny Czwartek. Masakra na Wybrzeżu

Piotr Dmitrowicz 17-12-2014, 14:45
Artykuł
Wikipedia/ J. Żołnierkiewicz/ Domena publiczna

17 grudnia 1970 roku był najkrwawszym dniem protestów robotniczych na Wybrzeżu. Ulice spłynęły krwią w Gdyni zabito 18, a w Szczecinie 12 osób. Strajki rozpoczęły się 3 dni wcześniej, kiedy to komuniści z zaskoczenia wprowadzili drastyczne podwyżki cen na podstawowe artykuły spożywcze od 6 do 17,5 proc. Pierwsi zaprotestowali robotnicy ze Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Wkrótce protesty rozlały się na całe Trójmiasto. Na ulicach pojawiły się czołgi i transportery opancerzone. Zapadła decyzja o użyciu ostrej amunicji. Człowiek numer dwa w PZPR, prawa ręka Gomułki, Zenon Kliszko mówił: "Mamy do czynienia z kontrrewolucją i nieważne jest, że zginie 200, czy więcej stoczniowców. Stocznia zostanie zburzona, a na gruzach starej zbudujemy nową”.

Krwawy Kociołek

16 grudnia wieczorem w przemówieniu telewizyjnym ówczesny wicepremier Stanisław Kociołek zaapelował o powrót do pracy strajkujących w Gdyni. Wiele wskazuje na to, że wiedział, że w nocy wojsko zablokuje stocznię. Od 5 rano następnego dnia tłumy robotników przybywały na przystanek Gdynia - Stocznia, by udać się do pracy.

Kiedy ludzie ruszyli w stronę stoczni zobaczyli czołgi i lufy karabinów wymierzone w ich kierunku. Po strzałach ostrzegawczych, zaczęła się jatka. Od kul padło 11 osób, a kilkadziesiąt zostało rannych. Rozpoczęły się całodniowe walki na ulicach. Ginęły kolejne osoby, gaz łzawiący zrzucany ze śmigłowców spowijał ulice Gdyni.  pielęgniarka Henryka Halman wspominała:

"(…) Przed godziną 6 słyszymy strzały. Zbiegamy na dół do izby przyjęć. Zaczęli nam zwozić – to było coś okropnego – trupy. Zabici podczas wojny, wkraczanie Rosjan – to było nic. Chodziliśmy odtąd we krwi. Na II piętrze była sala operacyjna. Nikt się nie zastanawiał, nie czekał na wózek i nikt nie patrzył, czy to lekarz czy nie. Wszyscy wynosili rannych. Ale były takie przypadki, że dochodzimy do samochodu, otwieramy drzwi, a tu już trup leży".

Opatrując rannych Henryka Halman nie mogła wiedzieć, że w tym samym czasie katowany był jej syn Wiesław Kasprzycki. Chłopak miał 17 lat i tak wspominał ten dzień:

"Bili. Na oślep, na odlew, gdzie popadło. Cofaliśmy się pod jedną ścianę, pod drugą. Skóra po uderzeniach zaczęła pękać, krwawić, na podłodze zrobiła się maź z krwi i włosów. (...) Zaczęli wzywać ma przesłuchanie, na pierwsze piętro. Tam wchodziło się za jakieś przepierzenie i na prawo do pokoju. Jak się później dowiedziałem, był to ówczesny pokój Prezydenta Miasta. Duże puste biurko, czterech drabów pod ścianą i za mniejszym biurkiem jeszcze jeden drab. – "Nazwisko". Ten przy biurku odszukał moje dokumenty – zabrali je na początku – policzył w imieniu i nazwisku litery, ilość zapisał w kółku na kartce i kazał mi położyć się na stół. Nie zrobiłem tego, cofnąłem się tylko wstając z krzesła – bo kazano mi usiąść – tych czterech tylko na to czekało, momentalnie rozłożyli mnie na stole. Dostałem tyle razy, ile było liter. Miałem zdjęcie dziewczyny, dzisiejszej żony, z podpisem, że na zawsze itd. I imię na dole. Zapisał to imię, policzył litery, te draby znowu mnie rozłożyły na stole. Zerwałem się, ale jakoś niezręcznie, że spadłem na podłogę i tam mnie skopali. Tak samo liczyli jeszcze lata. (...) Potem mnie wyprowadzili. Zszedłem z półpiętra – ten, który liczył litery, zawołał mnie. Ci, którzy mnie prowadzili, zostali na miejscu – podszedłem do niego do góry. Rękę miał w rękawiczce, w pięści trzymał tuleję dość dużą, jak dziś pamiętam: mosiężną. Dostałem tym w twarz. Spadłem na dół, na wycieraczkę. Plułem krwią, ale zęby nie wyleciały, tylko później – ale to już stwierdzili lekarze – okazało się, że wszystkie są obluzowane, latały tak w górę i w dół. (...) Podniesiono mnie pod ręce – bo iść po takim czymś to nie da rady – i zawleczono z powrotem do Sali kolegium. Tu wszystkim kazali się rozebrać i złożyć ubranie ładnie w kostkę. A potem znowu bicie. O wyjściu do ubikacji nie było mowy, ludzie załatwiali potrzeby wprost na Sali, odór był potworny. A przede wszystkim wygląd tej sali – włosy, krew i odchody – naprawdę cyrk".

Janek Wiśniewski padł!

Symbolem "Czarnego Czwartku" został młody, wtedy bezimienny człowiek niesiony ulicami Gdyni na drzwiach. Z nagranej rozmowy zomowców:
 Kasztan, Kasztan zgłoś się. Słuchaj. Lazur, Lazur mi podawał, że nieśli jakiegoś młodego chłopaka. Trup.
– Przy samym Wzgórzu, tak?
– Tak, przy samym Wzgórzu, tam.
– Nie mógł Lazur potwierdzić, nie mógł Lazur potwierdzić, tylko stwierdził, że młody jakiś chłopak był niesiony. I nie wie, czy to był ten pierwszy, czy inny przypadek.

Po latach okazało się, że był to 18 – letni Zbigniew Godlewski. Chłopak pochodził z Elbląga. Kilka miesięcy wcześniej zatrudnił się w gdyńskiej stoczni. jego pochówek, tak jak większości grudniowych ofiar odbył się w nocy, po kryjomu, wyłącznie w obecności najbliższych. Jego tragiczna historia utrwalona została w pieśni "Janek Wiśniewski padł".

Masakra na Wybrzeżu, według oficjalnych danych pochłonęła 45 osób, a 1165 zostało rannych. Do stłumienia protestów władza użyła 27 tysięcy żołnierzy, 550 czołgów, 750 transporterów opancerzonych i 108 samolotów i śmigłowców Zużyto 80 tys. sztuk pojemników z gazem.

Za masakrę na Wybrzeżu właściwie nikt nie został ukarany. W kwietniu 2014 roku sąd uniewinnił Stanisława Kociołka.

Źródło: telewizjarepublika.pl

Komentarze
Zobacz także
Nasze programy