Co się stało w wielkich miastach, CZYLI Operacja „Kler” i powtórka spod Krzyża na Krakowskim Przedmieściu

Piotr Lisiewicz 02-11-2018, 09:21
Artykuł
fot. Gazeta Polska

Gdyby wyniki wyborów w wielkich miastach miały cokolwiek wspólnego z opinią ogółu Polaków, do dziś prezydentem Polski byłby Bronisław Komorowski. W 2015 roku Andrzej Duda wygrał z nim bowiem tylko na wsi – i to zarówno w pierwszej, jak i w drugiej turze wyborów. Pomijanie tego milczeniem i udawanie, że wygrana Koalicji Obywatelskiej w metropoliach to objaw zmiany poglądów Polaków, będzie teraz głównym zadaniem mediów. By z owego „zwycięstwa” próbować wykrzesać jakąś nową energię dla totalnej opozycji - pisze Piotr Lisiewicz w najnowszym numerze tygodnika "GAZETA POLSKA".

Rafał Trzaskowski prezydentem Warszawy, Grzegorz Schetyna premierem, Donald Tusk prezydentem – taki scenariusz po wyborach przedstawił w TVN sam niedoszły „premier” Schetyna, entuzjastycznie dopingowany przez Justynę Pochanke. Ile ma taka kalkulacja wspólnego z rzeczywistością, pokazują liczby dotyczące wyborów w 2015 roku, w które warto wczytać się bardzo uważnie. „Na Andrzeja Dudę zagłosowało 63,1 proc. mieszkańców wsi. Komorowski w tej grupie zdobył poparcie 36,9 proc. Wśród mieszkańców małych miast (do 50 tys.) wynik był niemal identyczny: 49,7 proc. dla Dudy i 50,3 proc. dla Komorowskiego. W przypadku miejscowości mających od 51 do 200 tys. mieszkańców Komorowski miał 51,8 proc. poparcia, a Duda 48,2 proc. W miastach od 201 do 500 tys. mieszkańców Komorowski miał 54,4 proc. poparcia, a Duda 45,6 proc. Miasta powyżej pół miliona mieszkańców to domena Komorowskiego: zdobył w nich 58,1 proc.” – takie wyniki ankiety przed lokalami wyborczymi przedstawiał w 2015 roku portal TVP Info.

Polacy nie wyprowadzają się ze wsi


A więc zdecydowane zwycięstwo na samej tylko wsi całkowicie wystarczyło. Na wsi mieszka dziś około 40 proc. Polaków i w przeciwieństwie do innych krajów liczba ta nie maleje. Bywa nawet odwrotnie – wyprowadzanie się mieszkańców z centrum miast na obrzeża lub na wieś socjologowie nazywają „suburbanizacją”.


Od 2015 roku na wsi PiS się umocnił, a wynik tych wyborów powinien wzmocnić ten trend poprzez instytucjonalne wyparcie PSL, dla którego wybory okazały się klęską, szczególnie dotkliwą w Świętokrzyskiem czy na Lubelszczyźnie, gdzie PSL od zawsze rozdawał wielkie ilości samorządowych posad. Przypomnijmy, że gdy w 2014 roku PSL miał dostać w wyborach do sejmików niemal 24 proc. głosów, rok później w wyborach parlamentarnych ledwo przekroczył 5 proc. To, czy uda mu się to w następnych wyborach parlamentarnych, stoi pod wielkim znakiem zapytania.


Nierozumny tryumfalizm po tamtej stronie, przeplatany z całkiem racjonalnymi próbami, by na sukcesie w wielkich miastach zbudować jakiś szerszy trend, nie zwalnia nas z analizy tego, co stało się w wielkich miastach, gdzie doszło do mobilizacji elektoratu antypisowskiego.

„Kler” zadziałał jak w 2010 r. akcje na Krakowskim Przedmieściu


Reżyser Andrzej Saramonowicz wskazał, że na wynik wyborów wpływ miał film „Kler”: „Jeszcze uczciwie byłoby podziękować za wynik wyborczy Wojtkowi Smarzowskiemu. Bez jego »Kleru« by się to nie udało”. Warto zestawić to z inną niedawną opinią tegoż reżysera: „Ludzie to niewiarygodni kretyni. Można im wcisnąć każde gówno, tylko należy głośno drzeć mordę, że to się robi dla ich dobra. W Polsce PiS drze mordę najgłośniej ze wszystkich”.


Otóż wskazuje to jasno, że w operacji „Kler” chodziło o to samo, co w czasie wydarzeń pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu w 2010 r. O zagranie na najniższych instynktach, także kosztem drastycznego poniżenia ludzi. Reakcja na film „Kler” miała być tym samym co oddawanie moczu na znicze, plucie na modlące się osoby czy szydercze skandowanie „Gdzie jest krzyż” w roku 2010, tylko zwielokrotnionym przez ilość filmowych sal.


Najtrafniej rzecz opisał Michał Lipiński, autor vloga „Ponarzekajmy o filmach”, zdeklarowany ateista: „Śmiechy i chichy towarzyszyły każdej żałosnej, prostackiej, nieśmiesznej scenie. Dosłownie obśmiane było wszystko. Że kielona walnął, że k…wą rzucił, że się potknął, no wszystko”. Z czym skojarzyła mu się ta publiczność? Z tym, co widział w filmie o Ku Klux Klanie. „Jak ta sala rżała z takich żałosnych scen, jak ten koleś krzyczał prawie, by zaczęli skandować »j…ć Kościół«, przyszła mi na myśl scena z filmu »BlacKkKlansman«, który dopiero co wszedł do kin, gdzie ci członkowie Ku Klux Klanu, ta banda prymitywów ogląda rasistowski film ze Stanów z lat 20-tych, jak tam Murzynów leją. Oni tam wszyscy jak zwierzęta przed kamerą się drą” – pisał Michał Lipiński.

 

CAŁOŚĆ CZYTAJ W NAJNOWSZYM NUMERZE TYGODNIKA "GAZETA POLSKA"

 

Źródło: Gazeta Polska

Komentarze
Zobacz także
Nasze programy