Byłam członkiem komisji wyborczej

Małgorzata Gagajek, ap 23-11-2014, 13:37
Artykuł
Telewizja Republika

Jest 5.55 rano, niedziela 16 listopada 2014 r., spotykamy się w umówionym miejscu, żeby rozpocząć przygotowania do otwarcia lokalu wyborczego. Wszyscy w znakomitych humorach, z lekką złośliwością ciesząc się, że trafiliśmy do malutkiego obwodu i szybko uporamy się z przeliczeniem głosów, podczas gdy w wielu miejscach zapewne potrwa to do nocy.

Około 6.15 cała nasza siódemka, lekko zaspana, rozkleja przywiezione przez Straż Miejską ulotki informacyjne, stempluje przeliczone już karty do głosowania i przygotowuje urnę. I oto pojawia się pierwszy problem… Próbuję wytłumaczyć pozostałym członkom komisji, że należy zakleić wlot do urny wyborczej, żeby, do godz. 7.00, nikt przypadkiem nie miał do niej dostępu. Do momentu rozpoczęcia głosowania siedzimy w innym pokoju, niż ten przeznaczony dla wyborców, nie mamy więc kontroli nad tym, co tam się dzieje. Napotykam na opór większości: „po co?” – pytają, „przecież nikt tam nie wejdzie” – tłumaczą, jakby naklejenie kawałka papieru i postawienie kilku pieczątek było zadaniem nad wyraz trudnym. Mój upór skutkuje, urna zostaje zaklejona, a moje sumienie uspokojone.

O 7.00 dzielimy się na dwie grupy, ponieważ nie ma sensu, w tak małej komisji, żeby każdy z nas siedział tam cały dzień. Zostają cztery osoby, ja wraz z pozostałymi dwoma członkami komisji udajemy się do domu, żeby o 14.00 ponownie pojawić się w lokalu wyborczym.

Przeliczamy niewydane karty. Ich liczba mnie niepokoi...

Gdy o 13.50 przybywam na miejsce zastaję komisję w świetnych humorach, żartują, śmieją się, popijają kawę. Informują mnie, że głosowanie przebiega spokojnie, a do momentu mojego przyjścia zagłosowały 22 osoby. Tak mała ilość nie jest zaskakująca, biorąc pod uwagę fakt, że uprawnionych do głosowania jest zaledwie 67 wyborców. Przejmuję pałeczkę i zasiadam za stolikiem, na którym leżą spokojnie cztery stosiki kart. Pozostałe godziny mijają leniwie, w głosowaniu bierze udział jeszcze 19 osób i o 21.00, już w pełnym składzie, zamykamy lokal wyborczy.

Moje prośby o pokazanie nieważnych głosów spotykają się z niechęcią

Najpierw przeliczamy niewydane karty. Ich liczba mnie niepokoi, ponieważ wydaje mi się, że z jednej kupki ubyło ich za dużo, ale pozostali, w tym przewodnicząca, zdają się tym nie przejmować i, nie reagując na moje wątpliwości, rozpoczynają wyścig. Tak, można to nazwać wyścigiem, bo wyraźnie zależało im, żeby uporać się z zadaniem szybciej niż pozostałe komisje. W biegu rozkładamy głosy, a moje prośby o pokazanie mi tych nieważnych, żebym mogła również je zweryfikować, spotykają się z niechęcią, jakbym traciła czas na nieistotne kwestie. Przewodnicząca szybko wypełnia papierowy protokół i wraz z obsługą informatyczną siada do komputera.

Czekamy, czekamy, czekamy...

Jest 21.30, wszyscy cierpliwie czekamy, aż uda się zakończyć wypełnianie protokołów elektronicznych. Czekamy, czekamy… System myśli, zawiesza się, nie pozwala na wydrukowanie, prosi o ponowne podanie elektronicznego podpisu, po czym odrzuca go. Po wielu próbach, około 23.00, udaje się wysłać protokoły. Przewodnicząca i jej zastępca jadą do urzędu, żeby zdać karty niezbędne materiały, my cierpliwie czekamy na miejscu, aż dadzą nam znać, że możemy się rozejść.

Nie wiem, co by było, gdyby zabrakło mnie w tej komisji

Niestety, protokoły są źle wypełnione i musimy ponownie wykonać całą pracę. Okazuje się, że jedna z osób w komisji pomyłkowo wydała o 7 kart do głosowania za dużo. Moim naturalnym odruchem jest, aby zgłosić to do odpowiednich organów i zapytać o procedurę. Jednak tylko ja mam taki odruch. Pozostali chcą kombinować, myślą, co zrobić, żeby oszczędzić sobie nieprzyjemności. Stanowczo protestuję, mówiąc, że nie podpiszę się pod sfałszowanym protokołem i tym samym zmuszam ich do prawidłowych działań. Nie wiem, co by było, gdyby zabrakło mnie w tej komisji…

W tym miejscu zaczyna się horror wszystkich komisji wyborczych w kraju. Lekko po północy system w ogóle nie chce już współpracować. Odrzuca wpisywane treści, nie pozwala na wydrukowanie protokołów. Do nikogo decyzyjnego nie można się dodzwonić, nikt nie potrafi nam pomóc, bo wszyscy tkwią w takim samym impasie.

Wydrukować trzeba cztery protokoły, nam udaje się to tylko z trzema, jeden, wypełniony ręcznie, około 1.00  wieziemy do urzędu. Tam każą nam czekać. U nich system również nie działa. Z wyrozumiałością dla urzędników, którzy w niczym nie zawinili, siadamy na krzesłach w korytarzu i cierpliwie czekamy na rozwiązanie.

"PKW nie przyzna się, bo wówczas by się skompromitowała"

„Komisja nie może się rozejść dopóki nie zakończy pracy. Państwo oddali część protokołów w formie papierowej, a to dla PKW jest jedynie brudnopis” – informuje nas koordynator wyborów w moim mieście, po trzech godzinach spędzonych na korytarzowym krześle. „Nie wiem, kiedy system zadziała” – stwierdza. Pytam ją zatem: „Przecież w przypadku awarii sytemu mieliśmy przejść na licznie ręczne?  Takie zapowiedzi powstały przed wyborami”. Odpowiedź: „Tak, ale tylko w przypadku, kiedy PKW przyzna, że system nie działa, a do tej pory tego oficjalnie nie zrobiła… I nie zrobi, bo wówczas skompromitowałaby się” – słyszę od urzędniczki.  Bardzo zmęczeni patrzymy na zegarki. Jest 4.00 nad ranem. Za nami tworzy się kolejka, ponieważ pozostałe komisje również chcą uzyskać jakieś wskazówki, zdać prawidłowo wypełnione protokoły z dawno już przeliczonymi głosami…

„Pani X śpi i nie życzy sobie, żeby ją budzić przed 6.30”

O 5.00 podchodzę do urzędniczki, z którą rozmawiałam wcześniej i proponuję, żeby członkowie naszej komisji poczekali, aż system zadziała już w domach. Można nas telefonicznie zwołać, żeby uzyskać podpis. Wszystko (karty, głosy i inne materiały) zdaliśmy już wcześniej w urzędzie, jedyne, czego zabrakło to podpisy pod jednym protokołem, który wisiał w zawieszeniu i nikt nie potrafił powiedzieć, kiedy się odwiesi. Urzędniczka informuje mnie, że „to niemożliwe”.

Po wielu prośbach, około 5.30 w końcu zgadza się zadzwonić do głównodowodzącej na całe województwo i poprosić ją o decyzję w naszej sprawie. Dzwoni na komórkę raz, siedem razy, dziesięć razy – nic, żadnego odzewu. Dzwoni do jej asystenta: „Pani X śpi i nie życzy sobie, żeby ją budzić przed 6.30” – słyszy w słuchawce. Jedyne słowo, które nasuwa mi się na myśl to „SKANDAL!”. System się wali, urzędnicy zmagają się z rozzłoszczonymi członkami komisji, którzy są już na nogach 24 godziny, bez odpoczynku, a Szanowna Pani sobie smacznie śpi, mając w poważaniu swoje obowiązki.   

Bo, co to za państwo, które nie potrafi nawet przeprowadzić wyborów?

Siedzimy na krzesłach w urzędzie. Jest 7.30 rano, dzieci dziarsko maszerują do szkół, mieszkańcy miasta do pracy. Podchodzi do nas zadowolony pan informatyk i mówi, że system się „już” odwiesił i możemy podpisać protokół.

Nasza komisja miała do przeliczenia 41 głosów. Zakończyliśmy swoją pracę o 21.30. Gdyby wszystko funkcjonowało normalnie bylibyśmy w domach najpóźniej o 22.30. Gdy wychodziliśmy z urzędu o 8.00 rano, jednogłośnie stwierdziliśmy, że to nasza ostatnia przygoda w komisji wyborczej.  Nikt z nas nie miał też wątpliwości, że przeżyliśmy jedną z największych kompromitacji naszego państwa. Bo, co to za państwo, które nie potrafi nawet przeprowadzić wyborów?

Źródło: telewizjarepublika.pl

Komentarze
Zobacz także
Nasze programy