Birma. Prawie jak Polska

Artykuł
wikipedia/TUBS/CC BY-SA 3.0

W Birmie przechodzącej transformację ustrojową podobną do polskiej, trwa właśnie spis powszechny. Pierwszy od… 1931 r.

Birma, będąca krajem tak odległym kulturowo od Polski, jest jednak pod wieloma względami zaskakująco bliska. Obserwując zachodzące nad Irawadi zmiany, nie sposób też nie dostrzec podobieństw do transformacji III RP. Występowanie charyzmatycznego i uznanego na świecie przywódcy opozycji, strukturalno-administracyjnej przewagi aparatu dawnego reżimu równoważonego jednakże powszechnym poparciem społecznym dla opozycji, jak również, a być może przede wszystkim, zakulisowego porozumienia między reżimem a opozycją po latach wzajemnej walki politycznej sprawia, iż obserwując zmieniającą się Birmę możemy mieć swoiste deja vu.

Podobieństwa polsko-birmańskie sięgają jednak głębiej: historii. Birma, podobnie jak Rzeczpospolita Obojga Narodów, była regionalną potęgą, a jej kres położył ekspansjonizm sąsiedniego agresywnego mocarstwa (w tym wypadku – Imperium Brytyjskiego). Kolonializm pełni w historii Birmy rolę naszych zaborów, a konkretnie zaboru pruskiego: okupanci przyczynili się do awansu technologicznego zajętych ziem, ale za cenę wynaradawiania i wyzysku miejscowej ludności. Myśmy mieli „rogi pruskie”, oni – brytyjskie.

I podobnie jak my, Birmańczycy znaleźli pociechę w kulturze. Jedynym miejscem, gdzie Birmańczycy mogli swobodnie oglądać kultywować rzeczywistość przedkolonialnej Birmy był… teatr marionetek. W zachowaniu tradycji i zabezpieczeniu jej przed niszczącą ręką kolonialisty-zaborcy pełni on tę samą funkcję, jak u nas literatura romantyczna.

Od okupantów Birmę wyzwolił Aung San, miejscowy Piłsudski. Jak przystało na przywódcę narodu walczącego o niepodległość i uwolnienie się od silniejszych mocarstw, musiał być w podobnym sposób elastyczny. Obierał sprzymierzeńców według ich przydatności, zaś z ówczesnych prądów intelektualnych korzystał dowolnie i eklektycznie, wybierając z nich to, co akurat pasowało do jego walki. Był politycznym pragmatykiem, realistą kierującym się dobrem nadrzędnego celu, jakim była dlań niepodległość Birmy i chcącym uzyskać go za wszelką cenę. Dzięki umiejętnym woltom w trakcie i po II WŚ wykiwał najpierw Japończyków, a następnie Brytyjczyków i wymanewrował dla Birmy niepodległość w 1948 roku.

Niestety jego następcom poszło znacznie gorzej. Koledzy z armii, rządzący od 1962 roku, zapatrzeni na przykład Jugosławii, chcieli zbudować w Birmie własny socjalizm. W rezultacie ich rządów, Birma – ongiś „spichlerz Azji” i jeden z najbogatszych krajów dekolonizującej się Azji – zyskała tytuł LDC, czyli w oenzetowskiej nomenklaturze, miano jednego z najmniej rozwiniętych państw świata, dołączając do doborowego towarzystwa Bangladeszu, Burkina Faso, Ugandy czy Czadu.

W 1988 roku Birma miała swój „sierpień 1980”. Przez całe lato 1988 trwały największe udokumentowane protesty miejskie w całej historii Birmy. W kraju zapanowała „atmosfera karnawału”. Administracja państwowa praktycznie rozsypała się. W całym kraju powstawały komitety strajkowe, złożone ze studentów, mnichów i robotników, które zajmowały się redystrybucją żywności i innych produktów. Setki tysięcy ludzi weszły na ulice i napawały się wolnością robienia tego, czego od 26 lat nie było wolno – organizowania się do woli i mówienia głośno, co myślą.

Ale rządząca armia nie zamierzała tego tolerować: 18 września 1988 nastąpił „birmański stan wojenny”. Żołnierze używając czołgów, karabinów maszynowych i zwykłych pistoletów strzelali z ostrej broni w kogo popadnie: w ludzi na ulicach, uczniów, kobiet, dzieci, mnichów czy gapiów w oknach. Rozlew krwi trwał przez 2 dni – zginęło ok. tysiąc osób w Rangunie, w tym uczniowie, mnisi i studenci, według uporczywych pogłosek, ciałami ok. 200 zmarłych nakarmiono też krokodyle z zoo. Liczby ofiar nie da dokładnie oszacować, gdyż armia przeprowadziła natychmiastową kremację ciał (ponoć część osób spalono żywcem).

Chociaż birmański stan wojenny był znacznie bardziej krwawy od naszego, to w sensie politycznym był dokładnie tym samym: reżim przywrócił swoją władzę przy użyciu broni. Spacyfikował, to znaczy pozamykał w więzieniach o obozach, również demokratyczną opozycję, na której czele nieoczekiwanie stanęła córka Aung San, Aung San Suu Kyi, pod wieloma względami przypominająca politycznie… naszego Lecha Wałęsę.

Tak jak Wałęsa, Suu Kyi stała się symbolem oporu przeciwko reżimowi i „ikoną wolnego świata”. Znakiem sprzeciwu wobec narzuconej brutalnej siły i wiary w demokratyczne wartości. Liderem opozycji zmuszonej do ukrycia w podziemiu. Laureatem Pokojowej Nagrody Nobla i kilku innych zaszczytnych wyróżnień. Kochanym przez Zachód, samotnym oponentem cynicznej generalicji u steru władzy.

A jednak mimo wielu podobieństw porównanie Suu Kyi do Lecha Wałęsy jest jednakże trochę niesprawiedliwe. Dystyngowana absolwentka Oxfordu, mówiąca piękną birmańszczyzną i angielszczyzną, jest synonimem politycznej klasy. Subtelna intelektualistka, mająca świetną genealogię i ubierająca zgodnie z najlepszym smakiem, nigdy by sobie nie pozwoliła na zdanie w stylu „o take Birmę walczyliśmy”.

A jednak podobieństwa uderzają nie w kwestiach osobistych, lecz w taktyce politycznej. Suu Kyi bowiem po latach bezkompromisowej walki z reżimem, poszła na „Faustowski układ” z władzą, umożliwiający reżimowi wyjście z izolacji międzynarodowej, a jej powrót do gry o tron. Z perspektywy polskiej przypominający „okrągły stół”, lub raczej Magdalenkę, gdyż porozumienie otoczone jest aurą tajemnicy, domniemań, plotek i przypuszczeń co do jego najistotniejszych szczegółów.

Od 1988 do 2011 w Birmie trwał polityczny pat. Wewnętrzna polityka przebiegała utartymi szlakami cyklicznych aresztowań i wypuszczeń Aung San Suu Kyi, pustych obietnic demokratyzacji ze strony reżimu, potępień ze strony Zachodu i rosnącej dominacji chińskiej. Zagrożeni z Zachodu wojskowi zwrócili się na wschód. Do Pekinu, który chętnie ich wspomógł. W zamian za parasol polityczny, Birma stała się chińską półkolonią, zaś stosunki społeczne w kraju zaczęła charakteryzować orientalna odmiana „nasze ulice, wasze kamienice”, z chińskim kapitałem decydującym o wszystkim.

Trwało to aż do 2011 roku, gdy nagle reżim rozpoczął „birmańską odwilż”, bezprecedensowy w najnowszych dziejach kraju proces liberalizacji. Sensem tego układu było zaprzestanie walki politycznej i podzielenie się władzą. Reżim zalegalizował partię pani Suu Kyi, NLD, wypuścił jej zwolenników i pozwolił jej na wzięcie udziału w wyborach uzupełniających do parlamentu oraz zwycięstwo w nich (10% miejsc w parlamencie). W zamian Aung San Suu Kyi przestała nakłaniać do utrzymania sankcji, co usunęło najważniejszą przeszkodę w zaangażowaniu Zachodu w Birmie. Zbiegło się to w czasie z powrotem Stanów Zjednoczonych nad Pacyfik, co sprawiło, że nagle Birma stała się kluczowym państwem na geopolitycznej mapie globu.

Sama Suu Kyi z kolei – do tej pory bezkompromisowo krytykując armię – również poszła na kompromis. Zaczęła prezentować bardziej pragmatyczne i ugodowe stanowisko. Areszt domowy i marginalizacja zrobiły swoje. Poszła na współpracę z władzą za udany przykład transformacji, podając m.in. Polskę.

Suu Kyi wskazywała przykład Polski, chwaląc na łamach „Gazety Wyborczej” generała Jaruzelskiego, trochę w duchu „wasza junta oddała władzę”. Rzeczywiście, przykład polski zaczyna być kuszący. Zaś birmańscy generałowie wyraźnie chcą iść szlamem naszej komunistycznej nomenklatury. Zamienić się w demokratów, biznesmenów, pozakładać stowarzyszenia, spółki, banki i partie polityczne. Stać się pełnoprawnymi obywatelami globalnego świata, z wszystkimi jego możliwościami. A ponieważ dzięki uwłaszczeniu nomenklatury, którą skutecznie przeprowadzali przez ostatnie dwadzieścia lat, są jedynymi, którzy posiadają kapitał, to na zmianach mogą zyskać przede wszystkim oni. Zaś panią Suu Kyi i popierających ją demokratów dopuszczą w części do tego świetnego interesu. Na swoich warunkach.

Jednym z nich jest milczenie w kwestii etnicznej. Birma jest tyglem narodów o skali nieporównywalnej nie tylko dla I RP, ale dla jakiegokolwiek regionu Europy. Przy birmańskim kotle narodów gasną porównania do Bałkanów czy Kaukazu. Oficjalnie kraj ten zamieszkuje, bagatela, 135 narodów! Jeszcze większy chaos panuje w kwestii języków. Za czasów kolonialnych władze brytyjskie próbowały dokonać systematyzacji wszystkich języków, ale po naliczeniu 242 poddały się, twierdząc, że to niemożliwe; od tego czasu, podobnych prób nie podjęto. Birma jest też bodajże jedynym na świecie krajem, w którym reżim… mnoży własne mniejszości etniczne: oficjalnie jest ich 134, ale bardziej wiarogodne źródła mówią o 40-60. Multiplikując mniejszości (poprzez np. uznawanie klanów za osobne etnie) reżim birmański stosuje dawną brytyjską zasadę „dziel i rząd”, wygrywając jednych przeciwko drugim. Ale niektórych mniejszości nie uznaje wcale – np. muzułmanów Rohingya z pogranicza z Bangladeszem. Jest ich ok. milion, ale wg rządu nie ma ich wcale – są „bengalskimi nielegalnymi imigrantami”.

Teraz z kolei reżim postanowił przeprowadzić spis ludności. Jednak kategorie ustalił on sam – i nie ma w nich Rohingya. Ankieterzy nie pojadą również na pogranicze chińsko-birmańskie, kontrolowane przez partyzantów kaczińskich. Wyniki zaś ustali centralna komisja: liczyć głosy będzie sam reżim. Wynik jest więc przewidywalny.

Reakcja opozycji i świata też: będą milczeć, bo milczenie się wszystkim opłaca. W końcu Birma jest teraz taka demokratyczna.

 

Michał Lubina

Autor jest doktorem nauk społecznych UJ i analitykiem Centrum Studiów Polska-Azja. Fragmenty tekstu pochodzą z jego właśnie opublikowanej książki „Birma. Historia państw świata w XX i XXI w.” (Wydawnictwo Trio, Warszawa 2014), pierwszej historii Birmy w języku polskim. 

Źródło: telewizja republika

Komentarze
Zobacz także
Nasze programy