Trzmiel: Cienka czerwona linia

Artykuł
flickr/mac_ivan/CC BY 2.0

Palące się opony w Kijowie nie pozwalały myśleć o niczym więcej. Gdy ginęli ludzie, nie czas było myśleć o własnym zdrowiu. W końcu mamy XXI w. Są zawsze jakieś prochy. To weźmie się więcej. Chorym można być, co najwyżej, później, nie teraz.

1.Teraz rządzi potrzeba chwili. Teraz trzeba wykonywać swoje obowiązki. Moje fronty to "studio" i "portal". (I choć każdy reporter w duszy zazdrości naszym dzielnym brawurowym frontowcom, to cóż, służba nie drużba, każdy przydział jest ważny.)

Więc, gdy historia rwie się do szaleńczego galopu, niewprawni jeźdźcy na oklep, licho trzymając się pęku grzywy, pędzimy.

Aż... spadniemy. I tak nagle, zaskoczony znalazłem się w szpitalu. Z podejrzeniem... płonących opon mózgowych.

 

2.Nie wiem kiedy straciłem kontakt z rzeczywistością. (Tak zupełnie - pewnie wcale. Gnotsa nie łamiotsa. Choć łamało od dawna, za co widzów przepraszam).

Teraz widziałem w zasadzie tylko dużo pędzących sufitów. Niektóre miały liszaje farby pamiętające świetność porządków zaprowadzonych przez Towarzysza Generała Pierwszego Prezydenta. Inne - niższy poziom i jakość wczesnych unijnych dotacji.

Na szczęście dla mej jaźni, jakość podłóg sprawiała, iż wyraźnie odczuwałem, że przewożą me łóżko, a nie zaś moim udziałem staje się metaforyczne memento, jak niewielką w sumie podróż odbyliśmy.

Próbuje więc kontakt z rzeczywistością odzyskać. Przed chwilą ekrany, telefony. Kijów, Moskwa, Odessa. Prawie tam byłem. A teraz... Teraz nie wiem, ile czasu minęło od „przed chwilą”. Pożyczam wiec „Gazetę Wyborczą” od towarzysza niedoli z pryczy obok. Kibol czy bramkarz zdziwił mnie tytułem, ale najwyraźniej takie czasy. Czasy takie, ze czytam i oczom nie wierzę, bo jakby Wyborcza przeczyła swoim nagłówków od dwóch dekad. Pisze, co trzeba. Jak jest. A jest bardzo niedobrze. Składam nie litery. Bardziej słowa w zdania, akapity. Rwą się. Ciężko czytać. I nie jestem pewien czas cały, czy aby nie mam majak z prasy sprzed Zajazdu Czechosłowacji. Przecież wówczas też wszystko opisywano. Tylko wniosków nie wyciągano. Działań nie podejmowano.

3. Putin na tej operacji w dotychczasowym kształcie oddał wszystko za nic. Efekt Soczi zniweczony. Resety, bzdety - kurtyna opadła. Nawet misterna dotąd propaganda i dyplomacja chwyta się pojęć jak cepów. Duża część Ukraińców zrażona.

A przecież zysk żaden.

Bo to W. W. Putin jak mało kto wiedział, na co zawsze może liczyć na Krymie. Otumanionych propagandą rosyjskojęzycznych. Zdradą admirała, nie-dzielnego dowódcy ukraińskiej floty, on jeden nie mógł być zaskoczony. Takie rzeczy buduje tam (i u nas) latami i takich postaci ma więcej niż Janukowycz samochodów i marmurów.

Nie jest to novum dla świata. Nic dziwnego, ze kanclerz Niemiec przypisuje się słowa, że Putin stracił kontakt z rzeczywistością. Bo, jak napisałem wyżej, Putin na tej operacji w dotychczasowym kształcie oddał wszystko za nic.

Jednak akcent - ba! - punkt ciężkości, kwestią kluczową jest - w dotychczasowym kształcie.

Ta dziwna wojna coś przypomina. Dziwną wojnę właśnie, podczas której Anglia i Francja w imię sojuszu z zaatakowaną przez Niemcy Polską, nic nie robiły. Stalin długo nie wierzył nawet swemu wywiadowi, był nieczuły na wezwania Berlina, by wypełnił swoją część paktu Hitler-Stalin (Ribbentropp-Mołotow). Sprawdzał reakcję zachodu ostrożnie, aż ruszył 17 września.

Dokumenty przeczące niedawnym mocnym słowom otuchy ministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii dopełniają tylko historycznej paraleli.

Nie musi Putin najeżdżać Ukrainy całej. Nie musimy w Medyce-Mościskach znów przekraczać granicy Sojuza, by Putin osiągnął swoje. Przeciąć dokonania Majdanu, gwarancje mocarstw niepodległości Ukrainy w zamian za oddanie broni atomowej z początku lat 90. XX w., podeptać, niczym niegdyś traktat wersalski, układ białowieszczański o rozpadzie ZSRR.

Bo upadłej gospodarczo Ukrainie, z konfliktem u granic i sporem terytorialnym z potężną Rosją zawsze będzie nie po drodze z procedurami stowarzyszeniowymi UE i NATO. A potem wystarczy czekać i przeprowadzać kolejne "demokratyczne wybory" niczym te w 1947 r. w Polsce. Wszakże gwarantowane przez jałtańskie mocarstwa. Wobec coraz silniejszego wchłaniania Białorusi, nasza granica z Rosją de facto bardzo się wydłużyła. Bardzo, to mało powiedziane. I Lampedusa do potęgi n-tej.

4. Ostatni raz się udało. Anglia i Francja wiedziały, że przerost Imperium nie jest w ich interesie. Wojna Krymska usadziła niedźwiedzia na trochę. A to za sprawą sławnej "cienkiej czerwonej linii" brytyjskich żołnierzy w mundurach niczym sprzed Buckingam Palace, których było tak mało, że nie sposób było uformować ich w czworobok, tradycyjnie służący oparciu natarcia Kozaków. Dowódca Brytyjczyków powiedział do szkockiego zresztą oddziału, że muszą zginąć tam, gdzie stoją. I wówczas, niezgodnie z regulaminem Armii JKM, jeden z żołnierzy odrzekł: „tak jest, jeśli będziemy musieli, zrobimy tak”.

Jeśli dziś nie jesteśmy w stanie wysłać na pomoc legalnie działającym władzom Ukrainy współczesnej „thin red Line” - nie walczącej, ale biorącej w otoczenie tych, co otaczają ukraińskie bazy - jednostek GROM, Formozy, Navy Seals, SAS, to rację ma Robert Kagan pisząc, że "Ameryka to potęga, której wszystko jedno”.

5.Wracam myślami do losów mej Ojczyzny. Niedziela, poniedziałek. Prezydent, premier. Obaj stosują tę same swoje PR-owskie chwyty. Premier Tusk mówi tyleż mądrze, co poniewczasie. Lepiej późno niż w cale, ale jeśli, podobnie jak tylu innych kolegów z różnych stolic, czyta Putin, to zagadnięty przez odważnego adiutanta może odpowiedzieć szekspirowsko: słowa, słowa, słowa...

Prezydent Komorowski zaś nie pozostawia wątpliwości. Sednem jego „józiolenia” jest „Polska jest bezpieczna". (Dawniej: „niech na całym świecie wojna, byleby nasza wieś spokojna”). Na dowód czego, najwyraźniej, chwilę potem prezydent Putin stawia cały potężny garnizon królewiecki do szeroko zakrojonych ćwiczeń. W tym ofensywnych. Nie wiemy nawet, czy z tej okazji BOR zwiększyło obsadę położonej nieopodal granicy z carstwem prezydenckiej Budy Ruskiej.

6.Więc jestem w szpitalu, pełen problemów własnych i zasadniczych. Mam wszystkiego dość, bo boli mnie każda kość. Wtulam się zatem w kąt łóżka, w końcu sali, na końcu szpitalnego korytarza, na ostatnim piętrze. To dobre miejsce. Szpitalny telewizor, choć połyka 2 złote za godzinę, na każdym kanale prezentuje wyłącznie niemy czarny obraz. Niepotrzebnie tak przesadza. Wszakże, moje położenie oznacza, że prosektorium daleko. Ale i dla tych chojraków z bloku operacyjnego, co od razu gotowi wymachiwać skalpelami, moja chata z kraja.

Własny kąt. Z daleka od wszystkich nieszczęść, plag, mniej lub bardziej beznadziejnych przypadków zebranych w tym przybytku, który na pewno jest jakimś "europejskim centrum." Uff, jestem bezpieczny. Poleżę tu trochę. Pewnie samo przejdzie.

Z tym, że są to omamy człowieka poważnie chorego na głowę.

Antoni Trzmiel, redaktor naczelny telewizjarepublika.pl z warszawskiego szpitala

Źródło:

Komentarze
Zobacz także
Nasze programy